Fot. Wojciech Tarchalski/ Superstar
Żużlowe emocje powodują, że pomimo
małej ilości wolnego czasu muszę się uzewnętrznić. Do pisania
zmotywowało mnie sobotnie Grand Prix w Lesznie, które było na swój
sposób wyjątkowe, ale zepsuli je Ci, którzy poniekąd byli
współtwórcami tej wyjątkowości przez 23 biegi. Chodzi oczywiście
o fanów, zasiadających tego dnia na "Smoku". O tej
sytuacji napisano już na rożnego rodzaju portalach sporo, ja więc
wspomnę o niej tylko śladowo, ale w mojej opinii ten ostracyzm był
po prostu niepotrzebny.
Geneza całego zamieszania, które
powstało po biegu finałowym Grand Prix w Lesznie jest dość
prosta. Tomasz Gollob w wielkopolskim mieście nigdy nie był zbytnio
lubiany, ale takiego publicznego napiętnowania na "Smoku"
chyba jeszcze nie przeżył. Jego akcja była ostra, ale w granicach
przepisów. Ba, pomiędzy żużlowcami nie doszło do żadnego
kontaktu. Wydaję się, że to chyba jednak nie o samą akcję
zawodnika gorzowskiej Stali chodziło, bo na stadiony żużlowe
przychodzi się po to, żeby oglądać współczesną corridę i nikt
temu nie zaprzeczy.
Chodziło o fakt, że atakowanym był
Jarosław Hampel. Bożyszcze leszczyńskich tłumów, a to głównie
kibice miejscowej Unii przeważali tego dnia na stadionie. Zawodnik,
który w tym sezonie ma wszystko, żeby zostać mistrzem świata, ale
czy aby na pewno? Moim zdaniem Jarek nie ma instynktu zwycięzcy.
Naprawdę to nie przypadek, że w dorobku brązowego medalisty IMŚ
są zaledwie dwa wygrane turnieje GP. Dodam, że zawodnik "Byków"
w finałach meldował się aż 20 razy.
W Lesznie "Mały" był bardzo
bliski wygranej. Po niesamowitej akcji na wyjściu z pierwszego łuku
drugiego okrążenia byłem niemal pewien, że Hampel wywiezie
zwycięstwo do mety. To zazwyczaj on, a nie Gollob słynął z
nieprawdopodobnego opanowania i stalowych nerwów. Teraz jednak
popełnił błąd, który wykorzystał Tomasz. "Chudy" nie
byłby sobą, gdyby nie popuścił wodzy fantazji i dowiózł w
normalnym stylu zwycięstwo. Przekombinował. Wynoszącego się na
szeroką Golloba minął Holder, a jeszcze na pierwszym łuku
„Aussie” był ostatni. Paradoks, jakich jednak nie brakuje.
Holder jechał w całych zawodach
poprawnie, ale nie widziałem w jego jeździe jakiegoś błysku.
Wydaję mi się, że nie zrobił niczego specjalnego, żeby wygrać
tą imprezę. Był po prostu do bólu solidny i w finale uśmiechnęło
się do niego szczęście. Australijczyk przez trzy okrążenia
podążał optymalną ścieżką i był dość szybki, korzystał z
błędów rywali.
Wracając jednak do Hampela. By został
mistrzem świata musi wygrywać finałowe wyścigi Grand Prix, takie
jak ten w Lesznie. Współczesny cykl zdecydowanie różni się od
tego, w którym startowali Loram, Hamill, Rickardsson, Sullivan,
Screen, bracia Karlssonowie czy obecny IMŚ, Greg Hancock. Ten
pierwszy został najlepszym żużlowcem globu, nie wygrywając ani
jednej rundy. Wystarczyło być po prostu solidnym, bo rund było
tylko sześć. Teraz przy dwunastorundowym systemie nie ma po prostu
takiej możliwości.
Zejdźmy już może jednak z tematu
wyścigu finałowego i zawodników w nim występujących, bo mnie po
ludzku ujęła jazda Przemka Pawlickiego. Junior leszczyńskiej Unii
wyjechał na tor bez żadnych kompleksów. Pawlicki przywiózł dwie
trójki i wydawało się, że będzie rozdawał karty w ostatnim
turnieju na "Smoku". No właśnie, ale byłoby zbyt
pięknie, gdyby nie zapłacił frycowego. Druga część zawodów
była w jego wykonaniu już słabsza. Nie zmienia to jednak faktu, że
w ostatnim wyścigu, gdyby udało się przywieźć za plecami
Jonssona, to właśnie Przemek znalazłby się w półfinałach, ale
popełnił błąd. W takich zawodnikach jest przyszłość naszego
speedway'a. Trzeba dać im szansę. Niech w Toruniu jedzie
Pulczyński, w Gorzowie Zmarzlik. Oczywiście jeśli zasłużą i
będą w dobrej formie. Dlaczego jednak mamy stawiać na ciągle
oklepane nazwiska, które w cyklu mogły się sportowo utrzymać.
Dajmy się pokazać młodym. Czas pokaże, czy tą szansę
wykorzystają!