poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Niepotrzebny ostracyzm

Fot. Wojciech Tarchalski/ Superstar


Żużlowe emocje powodują, że pomimo małej ilości wolnego czasu muszę się uzewnętrznić. Do pisania zmotywowało mnie sobotnie Grand Prix w Lesznie, które było na swój sposób wyjątkowe, ale zepsuli je Ci, którzy poniekąd byli współtwórcami tej wyjątkowości przez 23 biegi. Chodzi oczywiście o fanów, zasiadających tego dnia na "Smoku". O tej sytuacji napisano już na rożnego rodzaju portalach sporo, ja więc wspomnę o niej tylko śladowo, ale w mojej opinii ten ostracyzm był po prostu niepotrzebny.

Geneza całego zamieszania, które powstało po biegu finałowym Grand Prix w Lesznie jest dość prosta. Tomasz Gollob w wielkopolskim mieście nigdy nie był zbytnio lubiany, ale takiego publicznego napiętnowania na "Smoku" chyba jeszcze nie przeżył. Jego akcja była ostra, ale w granicach przepisów. Ba, pomiędzy żużlowcami nie doszło do żadnego kontaktu. Wydaję się, że to chyba jednak nie o samą akcję zawodnika gorzowskiej Stali chodziło, bo na stadiony żużlowe przychodzi się po to, żeby oglądać współczesną corridę i nikt temu nie zaprzeczy.

Chodziło o fakt, że atakowanym był Jarosław Hampel. Bożyszcze leszczyńskich tłumów, a to głównie kibice miejscowej Unii przeważali tego dnia na stadionie. Zawodnik, który w tym sezonie ma wszystko, żeby zostać mistrzem świata, ale czy aby na pewno? Moim zdaniem Jarek nie ma instynktu zwycięzcy. Naprawdę to nie przypadek, że w dorobku brązowego medalisty IMŚ są zaledwie dwa wygrane turnieje GP. Dodam, że zawodnik "Byków" w finałach meldował się aż 20 razy.


W Lesznie "Mały" był bardzo bliski wygranej. Po niesamowitej akcji na wyjściu z pierwszego łuku drugiego okrążenia byłem niemal pewien, że Hampel wywiezie zwycięstwo do mety. To zazwyczaj on, a nie Gollob słynął z nieprawdopodobnego opanowania i stalowych nerwów. Teraz jednak popełnił błąd, który wykorzystał Tomasz. "Chudy" nie byłby sobą, gdyby nie popuścił wodzy fantazji i dowiózł w normalnym stylu zwycięstwo. Przekombinował. Wynoszącego się na szeroką Golloba minął Holder, a jeszcze na pierwszym łuku „Aussie” był ostatni. Paradoks, jakich jednak nie brakuje.

Holder jechał w całych zawodach poprawnie, ale nie widziałem w jego jeździe jakiegoś błysku. Wydaję mi się, że nie zrobił niczego specjalnego, żeby wygrać tą imprezę. Był po prostu do bólu solidny i w finale uśmiechnęło się do niego szczęście. Australijczyk przez trzy okrążenia podążał optymalną ścieżką i był dość szybki, korzystał z błędów rywali.

Wracając jednak do Hampela. By został mistrzem świata musi wygrywać finałowe wyścigi Grand Prix, takie jak ten w Lesznie. Współczesny cykl zdecydowanie różni się od tego, w którym startowali Loram, Hamill, Rickardsson, Sullivan, Screen, bracia Karlssonowie czy obecny IMŚ, Greg Hancock. Ten pierwszy został najlepszym żużlowcem globu, nie wygrywając ani jednej rundy. Wystarczyło być po prostu solidnym, bo rund było tylko sześć. Teraz przy dwunastorundowym systemie nie ma po prostu takiej możliwości.

Zejdźmy już może jednak z tematu wyścigu finałowego i zawodników w nim występujących, bo mnie po ludzku ujęła jazda Przemka Pawlickiego. Junior leszczyńskiej Unii wyjechał na tor bez żadnych kompleksów. Pawlicki przywiózł dwie trójki i wydawało się, że będzie rozdawał karty w ostatnim turnieju na "Smoku". No właśnie, ale byłoby zbyt pięknie, gdyby nie zapłacił frycowego. Druga część zawodów była w jego wykonaniu już słabsza. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostatnim wyścigu, gdyby udało się przywieźć za plecami Jonssona, to właśnie Przemek znalazłby się w półfinałach, ale popełnił błąd. W takich zawodnikach jest przyszłość naszego speedway'a. Trzeba dać im szansę. Niech w Toruniu jedzie Pulczyński, w Gorzowie Zmarzlik. Oczywiście jeśli zasłużą i będą w dobrej formie. Dlaczego jednak mamy stawiać na ciągle oklepane nazwiska, które w cyklu mogły się sportowo utrzymać. Dajmy się pokazać młodym. Czas pokaże, czy tą szansę wykorzystają!