poniedziałek, 5 grudnia 2011

SOS Politechniki, nie dajmy im zniknąć!

Do niecodziennej sytuacji doszło w niedzielę w Sopocie, gdzie Trefl pokonał AZS Politechnikę Warszawską 92:75. To nie wynik był jednak najważniejszy, a to co stało się po meczu. Koszykarze gości, którzy przegrali ósmy mecz z rzędu przyszli pełnym składem na konferencję wraz z trenerem. Za stołem zasiadł Mladen Starcevic z liderem Politechniki, Mateuszem Ponitką i nie wydusił ani słowa. Wymowna była jednak jego koszulka SOS.



Trener milczał jeszcze przez kilkanaście sekund, odpowiedział dopiero na pytanie jednego z dziennikarzy, że chodzi o wewnętrzne sprawy klubu i problemy są tak duże, że drużyna może nie dograć końca sezonu. Organizacja jest krótko mówiąc słaba, a niedociągnięcia zdarzają się praktycznie na każdym polu. Koszykarzom brakuje wsparcia z miasta, nie mają gdzie trenować i za co żyć, bo nie otrzymują pieniędzy z tytułu kontraktów.

W tej sytuacji nasuwa się jednak pytanie, gdzie była przed sezonem liga i czy zostały wypełnione kwestie regulaminowe. Przed sezonem każdy zespół musiał uzbierać budżet w wysokości 2 milionów złotych i przedstawić gwarancję, że nie są to tylko 'papierkowe umowy'. Jak więc interpretować, to co dzieje się w Warszawie?

Wydaję się, że wszyscy o sytuacji wokół klubu wiedzieli już przed sezonem. Przyznam szczerze, że w jednej z prywatnych rozmów z jednym z czołowych zawodników AZS-u Politechniki dowiedziałem się w sierpniu, że mogą być problemy ze startem w rozgrywkach, gdyż oprócz Mostostalu nikt tak naprawdę poważnie nie wspiera tego projektu. 

Teraz problemy finansowe wyszły na światło dzienne i nie wydaje się, żeby mogły zostać szybko rozwiązane. Klub może zapewne uratować miasto, ale czy chce? Koszykówka jest tak naprawdę Warszawie niepotrzebna, co pokazało dobitnie zniknięcie Polonii, którego nikt poza garstką fanatyków nie odczuł. 

Najbardziej w tej całej sytuacji jest mi szkoda Mladena Starcevica, który tworzył ten projekt wespół z Walterem Jeklinem i Jarosławem Popiołkiem od początku. Wydaję się, że to on włożył najwięcej swojego czasu i serca, w to by coś z tych chłopaków wyrosło. To właśnie Starcevic przeprowadzał selekcję i wyszukiwał zawodników do tworzącego się zespołu. Teraz te kilka lat pracy może zostać przekreślone przez brak pieniędzy, niewiele można teraz zrobić, ale nie dajmy zniknąć projektowi, który jest nowatorski i pokazuje, że z młodymi zawodnikami w Polsce można też coś zrobić, a wyniki osiągane przez Ponitkę i Michała Michalaka potwierdzają, że było warto. 



niedziela, 13 listopada 2011

Wiśniewski killerem


Średni pod względem czysto koszykarskim był mecz w Sopocie pomiędzy Treflem a Turowem, ale wszystkim kibicom zgromadzonym w hali, jak i przed telewizorami koszykarze wynagrodzili ciekawą końcówką spotkania i późniejszą dogrywką, w której było wiele zwrotów akcji, z ostatecznym happyendem dla gospodarzy.

Co ciekawe Trefl słynący w tym sezonie z meczów przegrywanych w końcówkach tym razem przełamał się i odwrócił niekorzystny bieg wydarzeń właśnie w ostatnich minutach, a właściwie sekundach spotkania. Turów na 20 sekund przed końcem regulaminowego czasu gry prowadził trzema punktami i trener gości Jacek Winnicki zarządził faulowanie graczy z Sopotu. Zgorzelczanie mieli szansę po rzutach Ronalda Moore'a objąć czteropunktowe prowadzenie, ale ten mylił się dwukrotnie (dwa razy trafiał tylko po jednym rzucie wolnym). Przed ostatnią akcją w regulaminowym czasie gry Trefl miał do rywali trzy 'oczka' straty. Łukasz Koszarek wykonał decydujący rzut i chybił, ale szybko zebrał piłkę w ataku i momentalnie oddał ją niepilnowanemu Łukaszowi Wiśniewskiemu. Ten trafił równo z syreną zza linii 6.75 m. 

W dodatkowym czasie gry, to również Wiśniewski był kluczową postacią dla Trefla. Polak na rozpoczęcie dogrywki trafił dwukrotnie za trzy i wyprowadził swój zespół na bezpieczne prowadzenie. To jednak nie podłamało zgorzelczan, którym do gry pozwolił wrócić były zawodnik Trefla, Giedrus Gustas. Po Litwinie spodziewano się chyba trochę więcej, bo w tym sezonie grał całkiem dobrze, a w Sopocie zawiódł (27% z gry). Podobnie jak w czwartej kwarcie o zwycięstwie zadecydowały wolne oraz gapiostwo graczy Turówa. Najpierw piłkę po zbiórce w obronie stracił na rzecz Koszarka Jackson, a później podkoszowi ze Zgorzelca dali dwukrotnie zebrać piłkę w ataku znacznie niższym koszykarzom Trefla. Co ciekawe najwyższym zawodnikiem ekipy z Sopotu był wówczas Marcin Stefański, bo za faule z parkietu musieli zejść Chris Burgess i John Turek.

Turów przegrał po raz pierwszy w tym sezonie, przegrał w sposób trudno wytłumaczalny. Taktyka trenera gości była niekonsekwentna, bo jego ekipa pozwoliła zagrać końcowe 8 sekund i oddać rzut za trzy punkty Treflowi. Po co więc były faule i seria rzutów wolnych? 

Tego typu porażka jest dla zgorzelczan najgorsza, bo mają oni w perspektywie mecz Pucharu Europy w Podgoricy, gdzie podejmie ich miejscowy Buducnost, który na pewno będzie zdecydowanie bardziej wymagającym rywalem niż zespół Trefla. Cieszyć kibiców ze Zgorzelca na pewno musi gra Daniela Kicekrta. Australijski podkoszowy jest jak na warunki polskiej ligi zawodnikiem kompletnym. W ataku mało kto jest w stanie go zatrzymać, zobaczymy jak zaprezentuje się we wtorek, na tle zawodników z Podgoricy. Pozytywne wrażenie pozostawili po sobie też Aaron Cel i mimo wszystko Dallas Lauderdale. Ten ostatni to typowy zawodnik do zadań obronnych. Świetnie poradził sobie z wyłączeniem Johna Turka, który wygrał z nim zaledwie jeden pojedynek jeden na jeden. Trzeba być jednak świadomym jego ułomności, bo w ataku daje drużynie niewiele, można liczyć jedynie na jego manewry w okolicach metra od obręczy.

Trefl pomimo wygranej pozostaje z takimi samymi problemami, z jakimi był przed spotkaniem. Jedynie nieco szczęśliwszy może być trener, Karlis Muiznieks, który zachowa najprawdopodobniej posadę, a szkoda, bo wydaję mi się, że świeże spojrzenie na pewne sprawy mogłoby wpłynąć pozytywnie na sopocki zespół. Szkoleniowcowi gospodarzy można zarzucić fatalną rotację i słabo zbudowany skład. Sprowadzenie Vonteego Cumminga to chyba jeden z większych niewypałów. Nowy zawodnik Trefla może się popisać skutecznością na poziomie 22% z gry! Między innymi z powodu słabej dyspozycji Amerykanina, Łukasz Koszarek musi grać niemal bez zmiany, co akurat w meczu z Turowem odbiło się na jego decyzyjności. W dwóch akcjach w końcówce mógł zagrać lepiej, choć oczywiście wszyscy kibice gospodarzy zapomną mu straty ze względu na przytomność umysłu i podanie do Wiśniewskiego.





czwartek, 27 października 2011

Wrocławskie przemyślenia

Fot. Wojciech Tarchalski

Po wielu, wielu miesiącach byłem świadkiem koszykówki na poziomie PLK. Powiem szczerze, że po Śląsku Wrocław i AZS-ie Politechnice Warszawskiej spodziewałem się dobrego i zaciętego widowiska. Niestety, dość mocno się rozczarowałem. Zwłaszcza więcej oczekiwałem po tych drugich, ale młode drużyny mają to do siebie, że często zdarzają im się wahania formy. Z drugiej strony po meczu z Zastalem twierdziłem, że Śląsk potrzebuje zmian, szczególnie jeśli chodzi o graczy amerykańskich. Okazało się jednak, że się myliłem, ale z ostatecznymi wnioskami poczekałbym jeszcze przynajmniej 3-4 kolejki, bo przydatność choćby Grahama zweryfikują bardziej wymagający rywale.

To co przyciągnęło mnie do wrocławskiej Orbity, to oczywiście pojedynek naszych nadziei na lepsze jutro w polskim baskecie. Po jednej stronie barykady stanęli Piotr Niedźwiedzki i Jakub Koelner, a po drugiej Michał Michalak i Mateusz Ponitka, którym eksperci wróżą świetlaną przyszłość. Ku mojej uciesze, trzech z czterech z nich wyszło w pierwszych piątkach swoich drużyn, a syn właściciela Śląska zagrał 15 minut i wydaje się, że na stałe wpisał się do rotacji ekipy z Wrocławia.

To by było jednak na tyle pozytywów jeśli chodzi o początkowe minuty widowiska. Śląsk od początku spotkania dominował, a świetnie grała para zza Oceanu - Paul Graham i Qa'rran Calhoun. Amerykanie do przerwy mieli na swoim koncie 29 punktów z 52 'oczek' całego zespołu. Ten pierwszy napędzał kontry swojego zespołu, a drugi z instynktem killera wykańczał akcje. Na drugim biegunie byli liderzy warszawskiej Politechniki - Mateusz Ponitka i Piotr Pamuła, którym najzwyczajniej w świecie nie szło. Nie była to jednak tylko i wyłącznie ich wina, bo nie byli odpowiednio obsługiwani przez swoich rozgrywających. Z całym szacunkiem dla Marka Popiołka, ale po tym co zobaczyłem, twierdzę, że nie jest on zawodnikiem na poziomie Ekstraklasy. Ba, wątpię nawet czy byłby wyróżniającą się postacią w I lidze. Na co dzień mam okazję oglądać Mariusza Matczaka w Stali i nie wiem czy nie poradziłby sobie lepiej przy presji wywieranej przez graczy obwodowych Śląska.

Niewątpliwie największą bolączką Politechniki jest brak klasowego rozgrywającego i centra z prawdziwego zdarzenia. O Popiołku już napisałem. Z ławki w jego miejsce w pierwszej kwarcie wszedł na parkiet Łukasz Wilczek, który jest materiałem na niezłego zmiennika i przy bardziej doświadczonym playmakerze mógłby się jeszcze bardziej rozwinąć. Wszystko rozbija się jednak o pieniądze, a raczej ich brak. Zresztą koncepcją AZS-u jest ogrywanie Polaków i wyniki niekoniecznie są tam w tym roku najważniejsze, zwłaszcza, że po dwóch wygranych na wyjeździe nastroje są dość dobre. 

Jeśli chodzi o strefę podkoszową to niemiłosiernie ogrywany był tam Marcin Kołowca i Leszek Karwowski. Ten pierwszy słabo grał w ataku, a w obronie dawał się nabierać Piotrowi Niedźwiedzkiemu i Aleksandarowi Mladenoviciowi. Ten drugi w meczu z Politechniką zagrał tylko 11 minut i w tym czasie zdołał rzucić 14 punktów, co wystawia chyba najlepszą notę Kołowcy i innym podkoszowym. Potencjał mają silni skrzydłowi ekipy prowadzonej przez Mladena Starcevica - Patryk Pełka i Michał Nowakowski. Pełka był chyba najlepszym obok Michalaka zawodnikiem gości, a Nowakowski pokazał kilka akcji, które mogły się podobać, choć stać go na więcej, co potwierdził mecz w Kołobrzegu.

Kończąc ten dość przydługawy wywód należy wspomnieć o Michale Michalaku, bo oglądać go w ten wieczór było prawdziwą przyjemnością. Kapitan naszej reprezentacji do lat 18 potrafi zarówno rzucać jak i rozgrywać, co unaocznił, gdy grał jako playmaker w ostatniej kwarcie i czynił to zdecydowanie lepiej niż jego starsi koledzy - Popiołek i Wilczek. 

U gospodarzy podobne odczucia miałem oglądając Roberta Skibniewskiego, który podczas pobytu w Czechach niewątpliwie dojrzał. Dużo dała mu też gra pod skrzydłami byłego znakomitego rozgrywającego, Zorana Sretenovica w Polpharmie Starogard Gdański w poprzednim sezonem. Widać, że to 'Skiba' jest liderem tego zespołu. W przeciwieństwie do warszawskich jedynek realizował założenia taktyczne, a gdy trzeba było to trafiał. Mecz zakończył z 8 punktami i 7 asystami, ale statystyki nie oddają jego gry. Czekam z niecierpliwością na pojedynek reprezentacyjnych rozgrywających - Skibniewskiego i Koszarka. Ich drużyny grają o inne cele, ale to właśnie ich postawa będzie języczkiem uwagi podczas spotkania 9. kolejki, które odbędzie się już 6 listopada.

poniedziałek, 17 października 2011

Najważniejsza popularyzacja

Fot. Wojciech Tarchalski

W niedzielne popołudnie w Toruniu odbyło się spotkanie pomiędzy Reprezentacją Polski a ekipą Reszty Świata. Pojedynek wygrali Polacy 47:44, ale nie wynik był najważniejszy, a popularyzacja sportu, który po raz pierwszy od dawien dawna trafił na główną antenę Telewizji Polski. Co prawda TVP 1 pokazało tylko decydujące biegi, ale na dobry początek nie można narzekać. Widać, że szefowie z Woronicza sondują, czy projekt pt. speedway na otwartych antenach TVP się przyjmie. 

Warto dodać, że ostatnie tego typu spotkanie odbyło się przed siedemnastoma laty i wtedy ekipa Reszty Świata sprawiła wielkiego łupnia Polakom w Warszawie. Teraz to nasza reprezentacja była nieznacznym faworytem i potwierdziła to na torze.  Był to jednak już koniec sezonu i zawodnicy byli w dość wakacyjnych humorach. Nie przeszkodziło to w świetnej jeździe Gregowi Hancockowi i Darcy'emu Wardowi w barwach Reszty Świata i  Tomaszowi Gollobowi w zespole Marka Cieślaka.

Pomysł rozegrania spotkania pomiędzy najlepszymi polskimi zawodnikami a najlepszymi żużlowcami zagranicznymi kiełkował już od dawna. Jeszcze za czasów Klubu Motorowego Ostrów taki pojedynek miał odbyć się w Ostrowie Wielkopolskim, ale ostatecznie w 2009 roku ostrowianie mieli innego typu problemy niż organizowanie prestiżowych eventów i ostatecznie po sezonie klub zakończył działalność.

Abstrahując jednak od tej sytuacji to dobrze się stało, że w końcu doszło do tego meczu. Ze względu na datę nie było to może porywające widowisko, bo wielu zawodników myślami było już na wakacjach i w ich jeździe było widać asekurację. Między innymi Maciej Janowski nie potwierdził formy z ostatnich tygodni, kiedy to potrafił wygrywać z kompletem punktów w Pardubicach, ale i walczyć o każdy cenny punkt podczas ostatniego finału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów w Gnieźnie.

Październikowa aura nie odstraszyła kibiców. Na trybunach MotoAreny zasiadło ponad dziesięć tysięcy kibiców, co może w polskich realiach nie powala, ale jak na koniec sezonu jest jak dla mnie bardzo dobrym wynikiem. Myślę, że tego typu spotkania należy kontynuować. Najbardziej odpowiednim terminem byłby chyba jednak sierpień, kiedy to żużlowcy nie mają aż tak napiętego kalendarza, a aura sprzyja temu, by na trybunach zasiadło jak najwięcej fanów speedway'a.

Nieco w tle meczu Polska - Reszta Świata toczyła się walka o ostatnie miejsce w Ekstralidze. W pierwszym meczu barażowym w Gnieźnie wygrali zawodnicy Włókniarza Częstochowa 47:43 i pod Jasną Górą bronili czteropunktowej przewagi. To jednak szło im dość niespodziewanie niezwykle opornie. Przed biegami nominowanymi gnieźnianie wyszli na sześciopunktowe prowadzenie i w tym momencie to oni byli w Ekstralidze, głównie za sprawą świetnej jazdy braci Mirosława i Krzysztofa Jabłońskich. W wyścigu czternastym był remis - 3:3 i o wszystkim miała zdecydować ostatnia gonitwa. W niej upadł lider Startu, Krzysztof Jabłoński i z powtórki został wykluczony. Osamotniony Mirosław uległ Danielowi Nermarkowi i Grigorijowi Łagucie. Włókniarz pozostał w Ekstralidze na sezon 2012, ale przysporzył swoim kibicom wiele nerwów. 

Teraz czeka nas niezwykle ciekawy okres transferowy. O najważniejszych transferach będę pisał na tym blogu, dlatego zapraszam do odwiedzin fanów czarnego sportu!

niedziela, 16 października 2011

Hawajskie Koszule

W sobotni wieczór do Ostrowa Wielkopolskiego zawitała drużyna Hawajskich Koszul Żory. Wydawało się, że ekipa, która od niedawna występuje na drugoligowych parkietach, a jej historia sięga zaledwie 2002 roku będzie kolejnym zespołem, który odjedzie z hali przy ulicy Kusocińskiego z niczym. Tymczasem przyjezdni postawili twarde warunki i gdyby ich czołowy podkoszowy Adam Anduła nie spadł za pięć fauli, to mogłoby dojść do ciekawej końcówki.

Zespół Hawajskich Koszul tworzą koszykarze na ogół dość anonimowi. W Ostrowie wyróżniali się jednak wolą walki i chęcią do gry, również nazwą, która wielu kibicom przypadła do gustu, a nie jest ona przypadkowa, bowiem główny sponsor zajmuje się sprzedażą ... hawajskich koszul. 

Nie chciałbym pisać jednak o meczu, bo Stal była osłabiona brakiem Jakuba Dryjańskiego, a przyjezdni mogli mieć dzień konia. Sam fakt gry w rozgrywkach na szczeblu centralnym o tak krótkiej historii jest godny pochwały. Klub został założony w 2002 roku i przez cztery lata grał w III lidze śląskiej. W sezonie 2006/2007 wywalczył drugą lokatę w ligowej tabeli i zagrał w barażu o miejsce premiowane awansem. Hawajskie Koszule wygrały turniej śląsko-opolski, ale w półfinale w Krakowie odpadły i zajęły trzecią pozycję, która nie dawała promocji do wyżej klasy rozgrywkowej.

Do II ligi udało im się jednak dostać dzięki wykupionej dzikiej karcie. Tam ekipa z Żor grała przez dwa lata. W pierwszym swoim sezonie rzutem na taśmę udało się obronić ligę Hawajskim Koszulom. Sezon 2008/2009 nie był już jednak tak szczęśliwy i opisywana przeze mnie ekipa znalazła się z powrotem w trzeciej lidze. Tam zabawiła jednak tylko sezon i ponownie cieszy kibiców grą w II lidze.

Wydaję się, że z taką grą jak w tym sezonie byt w lidze powinno udać się uratować. Ja przynajmniej będę kibicować zawodnikom z Żor, żeby utrzymali koszykówkę na tym poziomie w swoim mieście. Być może u siebie sprawią niejedną niespodziankę.

czwartek, 13 października 2011

Hodge popsuł powrót Śląska

Fot. Wojciech Tarchalski


Nie udał się powrót Śląska Wrocław do PLK. Wieczór fanom wrocławskiej drużyny zepsuł Walter Hodge, który na 3,7 sek. zdobył decydujące punkty. Szansę na wygraną miała jeszcze ekipa z Wrocławia, ale świetnie rozrysowanej akcji przez Miodraga Rajkovica nie wykończył Aleksandar Mladenović. Serb miał szansę zostać bohaterem, ale mimo nieudanej akcji i tak był najlepszym zawodnikiem Śląska i to dzięki niemu doszło do emocjonującej końcówki.

To samo można zresztą powiedzieć o Hodge'u. Gdyby nie fantastyczna dyspozycja Portorykańczyka, to Zastal przegrałby to spotkanie dużo wcześniej. Rozgrywający zielonogórskiej drużyny dołączył do zespołu dopiero w połowie września, o ile w jego grze nie było widać braków kondycyjnych, to niestety dla fanów Zastalu brak zrozumienia z nowymi kolegami był widoczny. Większość akcji ekipy prowadzonej przez Tomasza Jankowskiego polegała na tym, żeby dać piłkę Hodge'owi, a ten miał sam coś wykreować. Tak w koszykówkę na dłuższą metę grać się nie da. Tym razem jednak się udało ... 

Śląsk w tym spotkaniu osobiście mi się podobał. Mimo, że wrocławianie dysponują dużo mniejszym potencjałem, to potrafili przeciwstawić się Zastalowi. W ataku mądrze dogrywano do Mladenovicia, który jest centrem z krwi i kości, ogranicza go trochę gra jedną ręką. Większość punktów Serb zdobył z półdystansu, dużo pomógł jednak na zbiórce, gdzie zniszczył wręcz Ganiego Lawala i Urosa Mirkovicia. Mankamentem centra gospodarzy są też rzuty wolne. Aleksandar na niespełna 8 sekund przed końcem przy jednopunktowym prowadzeniu Śląska stanął na linii rzutów osobistych i chybił dwukrotnie. Chwilę później było już po meczu, bo fantastyczną akcją popisał się Hodge. 

W ekipie gospodarzy na plus zaprezentowali się również Akselis Vairogs i Robert Skibniewski. Ten pierwszy po średnim początku trafiał na wysokiej skuteczności. Łotysz w ważnym momencie w czwartej kwarcie przy prowadzeniu Zastalu poderwał Śląsk do walki. Najpierw trójką, a później udanym rzutem za dwa punkty. Z kolei Skibniewski całkiem nieźle radził sobie z kreowaniem gry, był również skuteczny. Nadal jego największym mankamentem jest jednak obrona. Hodge ogrywał go niemiłosiernie. To właśnie 'Skiba' nie pokrył w decydującej akcji Portorykańczyka.

Tegoroczny sezon dla Śląska będzie na pewno trudny. A to z racji tego, że oczekiwania we Wrocławiu są spore, a zespół jest średni. Awans do fazy play-off będzie wszystkim na co będzie stać wrocławian, a i to może być ciężko osiągnąć. Ktoś popełnił błąd przy doborze zawodników zza oceanu. Paul Graham przez pięć minut nie dał nic zespołowi, a Qa'rran Calhoun czaił się przez całe spotkanie za linią 6.75m i nic wielkiego nie pokazał. Jaki jest więc sens figurowania tych zawodników w rosterze? Według mnie żaden, zwłaszcza, że na swoją szanse czekają Koelner, Zyskowski czy Sęk, którzy według władz i trenerów mieli być w tym sezonie ogrywani przez sztab szkoleniowy Śląska. Jak do tej pory w PLK zadebiutował tylko Jarosław Zyskowski i Piotr Niedźwiedzki. Razem zagrali tylko pięć minut, nie o to chyba w tym wszystkim jednak chodziło.

Z kolei Zastal ma zespół, który może bić się o pierwszą szóstkę, jednak nie ma w tej drużynie balansu pomiędzy obwodem, a zawodnikami podkoszowymi. Ci drudzy w meczu ze Śląskiem nie dali w zasadzie nic. Uros Mirkovic zszedł z parkietu za pięć fauli jeszcze w trzeciej kwarcie. Gani Lawal był niewidoczny przez 3,5 kwarty. W końcówce pokazał się dwukrotnie z dobrej strony, ale czy tego oczekuję trener Jankowski od zawodnika, który ocierał się o parkiety NBA? Wydaję mi się, że nie. W odwodzie pozostają jeszcze Rafał Rajewicz i Marcin Chodkiewicz, ale są to zawodnicy do zmian na zaledwie kilka minut. 

Na pytanie czy Zastal będzie w stanie ugrać coś więcej w tym sezonie da odpowiedź kilka najbliższych meczów. Jak do tej pory podopieczni Tomasza Jankowskiego grali z PBG Basketem i Śląskiem. W tym pierwszym meczu Lawal zaprezentował się nieźle, więc może nie jest taki słaby jak pokazał to na parkiecie wrocławskiej Orbity?